piątek, 28 listopada 2008

Każdy prawdziwy mężczyzna powinien umieć tańczyć


Tango
Originally uploaded by la bohème

1. Każdy prawdziwy mężczyzna powinien umieć tańczyć. Nie chodzi tu o szkoły, kursy etcetera. Wystarczy, żeby umiał poprosić kobietę do tańca i odważył się odtańczyć swój taniec do końca. Wystarczy, by miał odwagę. I odrobinę zaangażowania.

2. Nic tak nie zbliża jak taniec. To jedyny moment, kiedy dwoje zupełnie obcych ludzi może być ze sobą naprawdę blisko. I bezkarnie mogło się dotykać policzkiem o policzkiem, bądź choćby potrzymać czyjąś dłoń w swojej dłoni.

3. Nic tak nie pozwala zgrać się, jak taniec. Tylko wtedy można robić coś naprawdę razem, w jednym rytmie, odgadywać myśli drugiej osoby, czuć się jednym ciałem. prawie jak seks.

4. Nic tak nie pogłębia przyjaźni jak taniec. Kiedy można się porozumieć bez słów, wygłupiać, patrzeć sobie w oczy.

5. Nic nie pozwala tak błyskawicznie zniewolić, jak taniec. Poczucie silnej dłoni, silnego ramienia - albo giętkiej i wąskiej talii pod ręką. Taniec to jedyna czynność, która pozwala momentalnie się zakochać.

6. Każdy mężczyzna powinien mieć odwagę tańczyć. Jeśli nie tańczy- znaczy to, że jest niepewny siebie. Nie ma poczucia swojej roli kogoś, kto potrafi prowadzić - nie tylko w tańcu, ale i w życiu. Nie ma fantazji. A przede wszystkim - nie chce uszczęśliwić kobiety. I to chyba jest najgorsze.


7. Jednym z moich najważniejszych wspomnień z dzieciństwa jest to, że moi rodzice na wszystkich imprezach tańczyli. I ich znajomi też. I dalej tańczą. To mialo wielki wplyw na moja swiadomosc. Nie potrafię wyobrazić sobie życia z kims, z kim nie moglabym tańczyć. Czasem myslę, że moglabym decydowac sie na spedzenie zycia z kims, z kim dobrze by mi się tańczylo, poza tym wcale go nie znając. Ale tylko czasem :)

wtorek, 25 listopada 2008

Vokzal. Dopry początek ksiązki.


magic train
Originally uploaded by re_fantazy

Wielkie dworce kolejowe to świat rządzący się innymi prawami. Zawsze o tym zapominam, dopiero gdy znów znajdę się w poczekalni, przy kasie, zagubię się kolejny raz szukając odpowiedniego peronu - świat dworca przypomina mi o swoim istnieniu. Zwykle czyni to, zsyłając całe roje gołębi i wróbli, zastawiając drogę budkami z preclami, napojami i bananami, podkładając pod nogi zwały dziwnych niczyich ubrań wzdłuż ścian podziemnych przejść, z których czasem wystaje obuta w zniszczoną skarpetkę stopa lub zaspana pijana twarz. Mieszkańcy tej krainy wciąż próbują wedrzeć się w rzeczywistość swoich gości. Nachalnie proszą o pieniądze na wódkę, dosiadają się do nas gdy jemy szybką zupę w dworcowym obskurnym barze, przyciągają nasz wzrok tęsknymi spojrzeniami, gdy sterczymy w kolejce do automatu do kawy.


Omijam jakąś Cygankę z dzieckiem, zasypiającą na ławce z papierosem marki Marlboro w ręce (przyjrzałem się; mnie na takie nie stać), przeciskam się przez tłum głośnych punkowców idących środkiem korytarza, moja walizka turkocze za mną jak kroki goniącej mnie śmierci więc przyspieszam, ale walizki - jak i śmierci będącej zawsze tuż obok- pozbyć na wieki się nie mogę; wreszcie schody, mój peron, ręka na poręczy od razu ugrzęzła w czyjejś ślinie ale wytrę zaraz; wbiegam, walizka niemalże frunie za mną, w chwilach krytycznych przecież zawsze zyskujemy nadprogramową moc i na chwilę jesteśmy superbohaterami - więc może walizki też tak mają, stają się na przykład superwalizkami; moja śmierć leci, wczepiona kurczowo w poły mego rozwianego płaszcza, pociąg stoi, zaraz zamkną drzwi więc wskakuję, drzwi się zatrzaskują, co za ulga, próbuję łapać oddech, co za ulga, w środku tak ciepło, chuj, że pali tu piętnaście młodych licealistek i ten smród przenika mnie do szpiku kości, co za ulga, moja śmierć nie zdążyła wsiąść, rozbiła się o zatrzaśnięte drzwi, przez chwilę widziałem smutną twarz przylepioną do szyby, pomachałem więc jej leniwie, ona spłynęła, została tam, na peronie, wtopiła się w brudny bruk obsrany przez roje gołębi i bezdomnych głodnych szarych motyli.


Przeciskając się przez kolejne zatłoczone wagony i szukając miejsca dla siebie, zostawiałem za sobą mokre ślady tego okropnego miasta. Ślinę wytarłem w kurtkę jakiegoś dresiarza, który zastawiał mi drogę i którego musiałem siłą przepchnąć, bo był zbyt pijany, by zareagować na moją prośbę, a z ust waliło mu gorzałką i pleśniowym serem. Walizka już nie turkotała, sunęła za mną całkiem gładko, kółeczka jak naoliwione, oby tak zawsze, oby zawsze. Szum głosów i pęd myśli zmywały ze mnie kolejne warstwy wspomnień o niej i jej zapachów, pozostawionych pod mankietami, w zagięciach spodni, w zagłębieniu pod łokciem, na czole, pod brwiami, pod paznokciami, na brzuchu, na uszach, na komórce, na kolanach, na leżąco, na plecach, na wspak, na odwrót, wszystko miało być na odwrót... Smak jej ust wypaliłem ze swoich warg wraz z papierosem jeszcze pod jej drzwiami. I to nie marki Marlboro, a Vieceroy; na Marlboro mnie nie stać.

*
Będąc małym chłopcem właściwie nic nie jadł. Potrafił cały dzień siedzieć na łóżku gapiąc się w telewizor, kiedy w tym czasie matka potykając się o butelki próbowała ogarnąć mieszkanie po nocnych wyczynach męża. Potrafił włóczyć się samotnie po blokowisku. Potrafił wyglądać przez okno i patrzeć na samochody. Nie jadł dlatego, że rzadko zdarzały się w domu posiłki. A jak już się zdarzały, to nie jadł w wyrazie jakiegoś niezrozumiałego buntu, przeciwko wszystkim, wszystkiemu, przeciwko sobie. Był więc chudziutki i drobny, wiecznie potargany i niewyspany, zawsze w dziurawych skarpetkach i zawsze nie do pary. Wieczorami wchodził do swojego łóżka i starał się zasnąć, ale rzadko kiedy sen przychodził od razu; nie pozwalały na to albo zbyt duży hałas, albo zbyt niepokojąca, pełna napięcia cisza. Wtedy starał się wsłuchać w rytm spadających do zlewu kropli wody, w rytm podmuchów wiatru za oknem, w rytm bzyczenia much i komarów, w rytm stukania matki palcami po stole, jej głośnych zaciągnięć się papierosem i głośnych wypuszczeń z płuc szarego dymu. W rytm kroków za oknem, w rytm cykania zegara, w rytm swojego serca. Po pewnym czasie zasypiał.


Rano budził się i zamiast iść do szkoły wlókł się do parku, wypalał znalezione niedopałki, chodził na cmentarz popatrzeć na ciche płomienie zniczy- uspakajały go. Chodził, stukał butami po rozwalonych chodnikach, wskakiwał w najgłębsze kałuże, pełen złości, bezsilności, przechodzącej po chwili w obojętne zamknięcie na wszystko po kolei. W związku z tym, że rzadko bywał w szkole, a płacze i lamenty matki po powrotach z wywiadówek tylko cieszyły go, bo było to jakieś urozmaicenie w tym milczącym i obojętnym domu, właśnie w związku z tym nie miał zbyt wielu przyjaciół. Czasem chłopak z piętra, rudy i zawsze wyglądający tak, jakby zaraz miał się rozpłakać, witał się z nim na schodach, i przy krótkiej pogawędce, w której rudzielec zwykle był jedyną czynną stroną, szybko okazywało się, że to dobry i wesoły chłopak; ale wielką przyjaźnią nazwać tej dziwnej znajomości się nie dało.

*
Tak więc stoisz, Jurku, w tym pociągowym rozchwianym kiblu, ze spuszczonymi do kolan portami, rozkołysany i bezbronny, ze swoim niepokornym zwierzątkiem w dłoniach, i próbujesz trafić do otworu, w głębi którego migają podkłady i ciemne plamy, aż w oczach się mieni, ale mocz leci wszędzie tam, gdzie nie potrzeba. Wreszcie zapinasz rozporek, pełen złości patrzysz na swoje oszczane adidasy, otwierasz okno, i mimo łomocącej w drzwi pięści odpalasz papierosa. Pędzące za oknem gołe drzewa są tak zupełnie nagie, jak w tej chwili twój mózg i twoje serce, myślisz sobie. Są martwe i ciche, jak ty. Milczące i nieszczęśliwe, wystawione na każdy mocniejszy podmuch wiatru, na burze i deszcz. Nie, ja nie jestem wystawiony na deszcz, zawsze mam przy sobie parasolkę, myślisz sobie, i uśmiechasz się gorzko do swojego super żartu. Boki zrywać.

*
Kiedy był jeszcze chłopcem, czasami w swoich włóczęgach docierał aż pod oddalony o pięć ulic sklep. Peweks, pisało na nim niebieskimi literami, a na witrynie barwnie mieniły się resorki, lalki "Barbie" i "Sindy", klocki "Lego", rowerki BeEmIks z grubymi oponami, miękkie misie z długim gęstym futerkiem. Siadał tam, odpalał jednego z ukradzionych mamie papierosów marki "Fajrant" i, krztusząc się, planował, co sobie stąd kupi, kiedy już będzie dorosły i bogaty. Nigdy nie pomyślał, że jak już będzie dorosły, i nawet jeśli będzie bogaty, to na cholerę mu się przydadzą klocki "Lego" i kolorowe resorki. Na cholerę.

*
Boże, jak bardzo chciałbym się napić. Jak bardzo. Czegokolwiek, byle mocnego. Wiśniówka, gin, bimber. Bez przepitki i bez przegryzki, bez skrzywienia i bez mrugnięcia, brutalnie wlać w siebie pól butelki, wepchnąć, zmusić się, zdradzić swój wierny organizm, zniszczyć go od środka jednym jedynym haustem, wykręcić się od środka, bez skrzywienia, bez przepitki i bez litości. Zranić się, wepchnąć ten nóż alkoholu w swoje ciało, znieczulić się. Choć dobrze wiem, że znieczuleniem by po to nie było. Wtedy bym pękł. Zanim bym padł, utopiłbym się swoim żalu i łzach, już bym nie wstał z kolan - a przecież teraz jeszcze stoję, ledwo- ale stoję, mur jest gruby, nogi sztywne, pozorny spokój i trzeźwość ratują mnie. Boże, jak bardzo chciałbym się napić.

Na korytarzu taki tłok. Przeciskam się, zaraz moja stacja, ten tłum studentów cieszących się że święta i że wreszcie zjedzą normalny obiad, jacy oni wszyscy głupi, jacy żałośni, jeszcze życie wam tak dosra, że się nie pozbieracie, robaki jedne, pasożyty, oślizgłe tasiemce. Spierdalać z mojej drogi, pozabijam. Ja też na święta, a co. Do milczącego domu i zapitego ojca i do matki, po której w mieszkaniu pozostał tylko zapach i jakieś drobiazgi- spinki do włosów, zdjęcia rodzinne, parę kobiecych gazet. I po co ja tam jadę? Po kiego, u diabła...

niedziela, 16 listopada 2008

Gaj


DSC01260
Originally uploaded by rvsuzan

Pewnego dnia po prostu przyjdziesz, i to będzie noc, a ja niczego nie będę się spodziewać. Nie przecinając, nie odcinając, przeklinając sobie, bo tacy już jesteśmy niepoukładani, spotkamy się zupełnie przypadkowo na ulicy, i nie będzie nam przeszkadzał padający z nieba gęsty deszcz, bo pod moim parasolem bezpiecznie i cicho, a pod twoim ramieniem- ciepło i jeszcze ciszej, tylko ten cichy stukot kopyt deszczu po parasolkowym firmamencie, i nasze oddechy z biciem dzwonów serca, śpiewem pogubionych psów z podkulonymi ogonami, chlupotem przebiegających obok diablątek. Przyglądając się brudowi na czubkach butów, błyskom latarnianych flashów spod mrugających leniwie powiek, smugom pozostawionym w powietrzu przez przejeżdżające samochody, popłyniemy kałużami na koniec miasta i dnia, bo tam zacisznie i już nic nie może przeszkadzać. Przecież rozdeptane glanami kwiaty podniosą się za chwilę, nie zapłaczą, nie przerwą naszego milczenia, a śpiące twardym snem barwne papugi nie przebudzą się od jeszcze głębszej ciszy, która zapadnie zawsze tam, gdzie się pojawimy. Twoja oparta o moje czoło skroń opowie mi o tych wszystkich miejscach, gdzie mieszkają wróżki, bo przecież trzeba wierzyć we wróżki, to konieczne, by jakoś przetrwać szare życie. A ja ci powiem o maciejce, która mi wyschła na parapecie, a myślałam, że będzie mi pachniała przez zimę. O tym, że ostatnio znów mam problemy z oddechem i coraz częściej atakuje mnie zapętlający się czarny lęk. A także o tym, że twoje palce potrafią dotykać najdelikatniej na świecie, i że pod moim łóżkiem czasem rośnie gaj pomarańczowy i wtedy wystarczy zrobić tylko jeden krok w mrok, by móc się w nim zanurzyć i odetchnąć.